MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Anna Świętochowska: najważniejsze są sprawy wizerunkowe, wszystko ma dobrze wyglądać [komentarz]

red.
Anna Świętochowska.
Anna Świętochowska. Archiwum
Na środowej sesji rady miasta Jerzy Mazurek zarzucił Annie Świętochowskiej, że podczas wizyty w fińskim Vantaa, zdyskredytowała słupską orkiestrę. Dzisiaj (poniedziałek) Świętochowska skomentowała na swoim blogu, jak wyglądała jej praca na stanowisku dyrektora Wydziału Kultury. Pisze też o polityczno-towarzyskich zależnościach, których skutki odczuła na własnej skórze i nazywa to patologią.

Anna Świętochowska pisze na swoim blogu:

... a wyszło jak zwykle

Chciałam się rozstać z miastem Słupsk po angielsku - po cichu, bez awantur. Niemniej w ostatnich dniach w dość bezczelny sposób zostałam wyrwana do odpowiedzi, więc pozwolę się sobie do tego faktu ustosunkować.
Z powodów osobistych moje dalsze sprawowanie stanowiska Dyrektora Wydziału Kultury w Urzędzie Miasta Słupsk niestety nie jest możliwe. Jak się już jest po czterdziestce, to chyba pewne sprawy priorytetowe stają się jeszcze bardziej priorytetowe. Trochę żal, bo zdążyłam się bardzo zżyć z tamtejszym środowiskiem, niemniej szczerze mówiąc piastowanie tej funkcji przeze mnie przede wszystkim nie miało większego sensu.
Nie wiem, po co została zatrudniona osoba z moimi kompetencjami, skoro tak naprawdę potrzebny tam był sprawny urzędnik do wykonywania poleceń. Odczuwałam to nieustannie zarówno na poziomie koncepcyjnym (nikt z moich przełożonych nigdy mnie nie zapytał, na co moim zdaniem powinniśmy położyć nacisk w polityce kulturalnej, ani jakie są na przykład najpilniejsze potrzeby), a jeszcze gorzej było na poziomie operacyjnym.
Obejmując stanowisko Dyrektora Wydziału Kultury dostałam do dyspozycji kwotę ok. 4 tys złotych na realizację zadań w obszarze polityki kulturalnej oraz 3 kompetentnych i zaangażowanych pracowników. Budżet żaden - ale ok, rozumiem, miasto ma potężne problemy finansowe, trzeba dysponować tym, co jest. Tym bardziej, że w moim przekonaniu było tam wiele istotnych zadań, które tak naprawdę nie wymagały nakładów finansowych (na przykład zjednoczenie środowiska i wypracowanie mechanizmów pozwalających na neutralizowanie wpływów politycznych, wprowadzenie systematycznej, jakościowej ewaluacji instytucji kultury, stymulowanie zadań w skali mikro i praca nad dotarciem do mieszkańców niezaangażowanych w życie kulturalne). Tyle, że są to działania, na których efekty trzeba poczekać. Tymczasem władza, jak absolutnie każda władza lokalna w Polsce potrzebowała spektakularnych wydarzeń i to najlepiej takich, które by dobrze wyglądały w TVN-ie. Bez kasy naprawdę ciężko. Poza tym jak obejmowałam urząd to sobie prywatnie obiecałam, że nie będę powielać ŻADNYCH patologii zarządzania publicznego w kulturze - więc nie chciałam się z tym kierunkiem zgodzić.
I tu następował pierwszy zasadniczy konflikt interesów. Wydział kultury traktowany był przez moich przełożonych jak agencja artystyczna (choć czasami nawet nie bardzo artystyczna - bo na przykład Święto Ryby moim zdaniem niewiele ma z kulturą wspólnego). Dostawaliśmy na przykład informację, że trzeba zrobić imprezę - najlepiej masową na placu Zwycięstwa i naszym zadaniem było składanie propozycji - zazwyczaj odpadały, bo były albo za drogie, albo nie takie. Przepychanka trwała do ostatniego momentu. Kosztowało to masę czasu i energii. Kluczowy w tym wszystkim był fakt, że jako Wydział Kultury nie dysponowaliśmy budżetem - kasa była w posiadaniu Dyrektora Biura Prezydenta. Nie chciał określić jakie środki mamy do dyspozycji i nie potrafił też zrozumieć, że jeśli przygotowujemy program artystyczny to musimy kontaktować się z artystami i te rozmowy są poniekąd wiążące, bo artysta to nie stolarz. Permanentne wycofywanie się z rozmów prowadziło do tego, że nie chciano z nami współpracować. Pomijam już fakt częstych insynuacji, że przecież artystom powinno zależeć na promowaniu się w Słupsku, więc powinni to robić za darmo, w najgorszym wypadku po kosztach.
Kolejną patologią były oczywiście polityczno-towarzyskie zależności, których skutki w ostatnich dniach odczułam boleśnie na własnej skórze - do tego jednakże ustosunkuję się niebawem. W Słupsku jest relatywnie dużo publicznych instytucji kultury, finansowanych z kasy miasta. Absolutnym oczkiem w głowie poprzednich władz (i częściowo obecnych) była orkiestra symfoniczna Sinfonia Baltica - zdaniem rządzących jedna z najlepszych orkiestr w kraju. Jak przyjrzałam się sposobowi jej funkcjonowania, to mi się włos na głowie zjeżył. Mówienie o nadużyciach jest chyba tu dość delikatnym stwierdzeniem. Zwróciłam się o interwencję do moich przełożonych, niemniej sprawa została teoretycznie wyjaśniona w cztery oczy, a praktycznie zamieciona pod dywan. Pikanterii dodaje jeszcze fakt, że Sinfonia Baltica współdzieli salę z Nowym Teatrem im. Witkacego. Jedna sala - a dwa odrębne piony organizacyjne i administracyjne (również dwa wejścia i dwa inne okienka kasowe - co wygląda kuriozalnie). Czyli mamy w jednym budynku w sumie ok 40 etatów artystów, ok 40 pracowników administracyjnych i technicznych i 5 osób wynagradzanych w stopniu zaszeregowania dyrektora. Chciałam połączyć administracyjnie te dwie instytucje przy zachowaniu ich odrębności artystycznej. Też się nie dało, bo zaburzyło by to status quo władz Sinfonii Baltica. Interes towarzysko-polityczny wygrał ze zdrowym rozsądkiem, racjonalnym gospodarowaniem środkami i rzeczywistym dobrem kultury.
W tej chwili powołano nowego dyrektora teatru - ma on tam zamiar robić teatr off-owy. Przy takim budżecie jakim dysponuje (ok 1,8 mln) i takich warunkach organizacyjnych rzeczywiście innego teatru tam się zrobić nie da. Niemniej trudno mi zrozumieć, po co w tak niewielkim mieście jak Słupsk kolejny teatr off-owy? Przy Słupskim Ośrodku Kultury funkcjonuje Teatr Rondo - na granicy różnych form teatru. Jest to niezwykle ciekawe artystycznie miejsce, gdzie dzieje się wiele interesujących rzeczy. Jestem przekonana, że Dyrektor SOK jakby dostała dodatkowe 300 tys. (a nie 1,8 mln) byłaby w stanie z tej instytucji zrobić jeden z najważniejszych teatrów offowych w kraju.
Takich przykładów jak powyższe było bez liku. Ale w sumie najgorszy był dla mnie odczuwany na każdym kroku brak szacunku. Jak nie ma szacunku - to nie może być dialogu. Sztandarowym przykładem była żenująca z mojego punktu widzenia sytuacja, kiedy Prezydent wraz z Dyrektorem swojego biura zrobił karczemną awanturę Dyrektorce Biblioteki o to, że przed wejściem do budynku jest miejsce parkingowe dla osób niepełnosprawnych i stoi tam czerwony samochód, co zdaniem obu Panów skandalicznie razi odczucia estetyczne. A to, że biblioteka jest jedną z najważniejszych i najlepiej zarządzanych bibliotek w kraju to już była sprawa drugoplanowa. Miałam nieodparte wrażenie (zresztą nieodosobnione), że priorytetem władz miasta było to, że najważniejsze są sprawy wizerunkowe i wszystko ma przede wszystkim dobrze wyglądać. Ponadto ciągle gdzieś podskórnie wyczuwalne było takie przekonanie, że "wy tu macie wszystko źle, a my wam pokażemy jak ma być dobrze". Odgórny nakaz sporządzenia oddolnej strategii to chyba nawet nie wymaga specjalnego komentarza.
W sierpniu, bez praktycznie żadnego budżetu, siłą zaangażowania słupskich instytucji kultury i organizacji pozarządowych zorganizowaliśmy Urodziny Miasta. Środowisko się zjednoczyło, mieszkańcy wzięli czynny udział, coś się udało mniej, coś bardziej - wiadomo, niemniej jedyna krytyka jaka się pojawiła popłynęła z gabinetu Prezydenta Miasta (i to w zasadzie nie od samego Prezydenta, tyko jego najbliższych współpracowników). To był wyraźny dowód polaryzacji "my versus oni".
Podczas mojej obecności w Słupsku miałam wrażenie, że Prezydent jest gościem i pełni rolę głównie wizerunkową - a szkoda, wielka szkoda. Nie mieliśmy się okazji w zasadzie poznać - podczas mojego urzędowania rozmawiałam z nim zaledwie kilka razy, niemniej wydaje mi się, że jest inteligentnym i światłym człowiekiem. Gdyby przyjrzał się temu, co się dzieje w mieście bardziej gospodarskim okiem, to wyglądałoby to zupełnie inaczej.
Konkludując... Jadąc do Słupska miałam nadzieję - podobnie zresztą jak tysiące innych osób, że jest to miejsce, gdzie możliwa jest inna polityka publiczna, że będzie to swoiste laboratorium, które wskaże, że można racjonalnie zarządzać miastem w oparciu o szacunek, dialog, rozwój miasta poprzez rozwój jego mieszkańców. Niestety Słupsk nie odbiega od ogólnopolskich standardów. Najsmutniejsze jest odczucie, że skoro się tam nie udało, to na pewno nie uda się nigdzie indziej..
Na jednym ze spotkań w ścisłym gronie władz usłyszałam, że "polityka i etyka to są dwie różne sprawy" - wtedy już wiedziałam, że w takim razie to nie dla mnie. Nie zmienia to faktu, że coś mi się tam jednak osiągnąć udało - i wszystkim, którzy mnie w tym wspierali bardzo bardzo serdecznie dziękuję!!!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza