Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Widziałem dzieci żyjące w kanałach ze szczurami

Fot. Krzysztof Falcman
Piotr Pałys
Piotr Pałys Fot. Krzysztof Falcman
Na Ukrainie pomagał bezdomnym dzieciom, w Portugalii uczył się, jak pomóc narkomanom. W Lęborku jest streetworkerem. Co to znaczy? Zajmuje się nastolatkami, które wychowuje ulica, bo rodzice nie mają dla nich czasu.

Piotr Pałys jest absolwentem teologii praktycznej. Szukając ciekawych miejsc do odbycia studenckich praktyk, znalazł w internecie prowadzony przez Szwajcarów i Polaków ośrodek Sunshine w Kijowie. Miejsce, do którego trafiają tzw. dzieci ulicy. Sypiające na dworcach, w węzłach ciepłowniczych, altankach. Dzieci opuszczone przez pijanych czy naćpanych rodziców, zostawione samym sobie.

- Tam są małoletnie gangi, nożownicy, prostytucja. Dochodzi do takich przestępstw popełnianych przez dzieci, że w głowie się nie mieści. Po co to robią? Żeby zdobyć chleb, zarobić parę groszy na kleje, rozpuszczalniki. Wdychanie toksyn pozwala im zapomnieć o głodzie i bólu - mówi Piotr.

W Kijowie: kanały, szczury i jedzenie ze śmietnika. Praca streetworkerów z ośrodka Sunshine to walka o wyrwanie z ulicy choćby jednego dziecka. Wsiadali rano do busa i jechali do Kijowa. Podzieleni na kilkuosobowe grupy szli w miasto. Do altanek, na dworce, nawet do kanałów, gdzie na rurach z ciepłą wodą dzieciaki wiły sobie gniazda.

- A obok nich robactwo i szczury - opowiada Pałys. - Namawialiśmy te dzieci, żeby przyszły do ośrodka. Dawaliśmy im jedzenie, odzież. I rozmawialiśmy. Wiadomo, że nie do wszystkich udało się dotrzeć, ale niektóre nam zaufały. Musieliśmy im pokazać, że jest ktoś, komu na nich zależy, że nie żyją same dla siebie. Czasem wystarczyło samo bycie obok. Te dzieci nie czuły emocjonalnych więzi z dorosłymi. A wiadomo, że dziecko na pewnym etapie rozwoju potrzebuje wzoru - mówi Piotr Pałys.

Nie wyciągali dzieci z ulicy na siłę. Musiały tego chcieć. Przygotowywali je na to, że po przyjściu do ośrodka dużo się zmieni. Że trzeba będzie wstawać wcześnie rano, chodzić do szkoły, uczyć się. Bywało, że namówienie jednego dziecka na przyjście do ośrodka zabierało tygodnie.

- W Sunshine była normalna szkoła, były zajęcia przygotowujące do zawodu - opowiada Piotr. - Dla chłopców stolarka, mechanika pojazdowa. Dla dziewcząt krawiectwo czy wyrabianie różnych przedmiotów z gipsu lub wosku. Dzieciaki miały szansę realizować swoje pasje. Była grupa muzyczna, jazda na rolkach, rowerach. Oprócz tego mnóstwo zajęć z psychologami, pedagogami. Terapia zajęciowa, grupowa, indywidualna.

- Chłopcy uwielbiali motory, to była ich pasja. Motocykle były odkupywane od mieszkańców okolicznych wiosek. Chłopcy sami je naprawiali - mówi Pałys.

Ze swojego pobytu tam najbardziej zapamiętał małą Cygankę. 12-letnia dziewczynka opowiadała o rzeczach, które przyprawiały o gęsią skórkę.

- Mówiła, że była niejednokrotnie przywiązywana przez rodziców do drzewa jak pies, na sznurku za szyję. Oni szli wtedy załatwiać jakieś swoje interesy - opowiada Piotr.

- Jednocześnie była bardzo wesoła. Kiedyś uciekła z ośrodka. Po kilku dniach wróciła z płaczem. Powiedziała, że nie chce już jeść z rodzicami na śmietniku.

W Lizbonie: upodleni ludzie, uliczne gangi

Na kolejną praktykę pojechał do portugalskiej Lizbony, do centrum Teen Challenge, które szkoli ludzi do pracy z narkomanami.

Pracował w najgorszych dzielnicach Lizbony, zamieszkiwanych przez emigrantów z Brazylii czy Maroka. W
miejscach, gdzie pomimo przystanków nie zatrzymywało się miejskie metro. Na początku on też się bał.

- Widziałem mrożące krew w żyłach sceny, które wcześniej kojarzyłem tylko z sensacyjnymi filmami: wystające na ulicach murzyńskie gangi z bronią, gangsterzy obwieszeni złotem z pistoletami za pasem. Nawet policjanci z patroli krążących wokół tych dzielnic ostrzegali, żeby tam nie
wchodzić - opowiada.

Na szczęście nie szedł tam sam. Towarzyszyli mu byli narkomani, mieszkający wcześniej w tych dzielnicach, którzy przeszli przez leczenie i przez etap abstynencji.

- Wchodziliśmy tam jedynie z ulotkami na temat ośrodka i numerem telefonu - wspomina. - Widoki były okropne. Ludzie tak upodleni, że szkoda mówić. Narkotyki zdobywali w różny sposób. Także z tak
zwanych płukanek. Zbierali puste strzykawki, a potem przemywali je odrobiną wody destylowanej, którą zlewali do jednego naczynia. Dowiedziałem się tam, że najlepiej podchodzić do narkomana w momencie, kiedy już aplikuje sobie działkę. Czuje ulgę i nie jest agresywny, a jeszcze nie jest odurzony. W tym czasie trzeba mówić, namawiać, przekonywać.

- Kiedy ktoś się zgadzał, zostawialiśmy mu materiały, żeby przeczytał, dowiedział się, jak pracujemy - dodaje Piotr. - Czasem ktoś chciał iść do ośrodka natychmiast, wtedy zabieraliśmy go szybko do busa i wieźliśmy na odtrucie.

Nie wszyscy narkomani pochodzili z nizin społecznych. Syn polityka, wykształcony,
inteligentny, pierwszy raz wziął kokainę w towarzystwie pięknej kobiety. Spodobało mu się. Wpadł na dobre. Rodzice wyrzucili go z domu.

- Leczył się kilka razy, ale nie miał już nadziei. Mówił, że jego życie to ćpanie do śmierci - wspomina Piotr.
Czasem nie szli z ulotkami, tylko jechali do dzielnic autem. Rozdawali wtedy jedzenie, czyste strzykawki, igły.

- To była ciężka, codzienna praca na ulicy, spotkania z tymi ludźmi i oferowanie im pomocy. Czasem dopiero po 10. spotkaniu ktoś mówił "Chyba rzeczywiście chcecie mi pomóc" i zgadzał się na leczenie - dodaje Pałys.

W Leborku: marnują czas na ulicy

W Lęborku opiekuje się grupą kilkunastu chłopaków. To nie aż takie zdemoralizowane dzieci ulicy jak w Kijowie, ale nastolatki, które więcej czasu spędzają tam niż w domu.

- Praca streetworkera to przede wszystkim budowanie relacji, zaufania. Proponowanie konstruktywnego spędzenia czasu zgodnie z ich zainteresowaniami. Te staram się wychwycić, zmotywować moich podopiecznych, żeby podjęli jakieś działania, nie marnowali czasu na stanie na ulicy - opowiada Piotr. - Chodzimy na zajęcia na strzelnicy, pływalni, z akrobatyki sportowej. Jest piłka nożna, siłownia. Na moje zaproszenie przyjeżdża wicemistrz polski w jujitsu sportowym. Napisaliśmy projekt do Unii Europejskiej, żeby organizować wyjazdy surwiwalowe. Wszystko wskazuje na to, że nasz projekt dostanie dofinansowanie.

Piotr mówi, że w tej pracy nie da się być obojętnym. Jemu pomaga wiara w Boga.

- Staram się naśladować Jezusa - wyznaje. - Widzę jego zmagania, porażki, jak sobie z tym radził. Dla mnie jest on wzorem i w ten sposób staram się podchodzić do mojej pracy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza