Od czasu gdy Steven Spielberg zrobił "Szeregowca Ryana", kino wojenne już nie jest takie samo. Jan Komasa, reżyser "Miasta 44" wyszedł z założenia, że skoro lądowanie w Normandii, opisane kamerą amerykańskiego zdobywcy Oskara, było w czerwcu 1944 roku, a dwa miesiące potem wybuchło powstanie w Warszawie, to te nieodległe wydarzenia warto pokazać tą samą techniką. W polskim kinie tego jeszcze nie udało się zrobić.
Jest więc na ekranie ostro, dramatycznie i krwawo. To ewenement w naszej kinematografii. Nagromadzenie środków, możliwości finansowych i techniki komputerowej jest w tym obrazie w świetnych proporcjach i daje światowy poziom. To już nie jest karykatura jak w "Tajemnicy Westerplatte". Tam w sali kinowej, równie głośno jak popcorn, słychać zgrzytanie zębami widzów, chcących ścierpieć nieporadności twórców, próbujących zrobić komputerowy nalot na cypel.
W "Mieście 44" wszystko jest na swoim miejscu: wybucha, krwawi, przytłacza, masakruje, rozwala, a my w fotelach kinowych wierzymy że to prawda, a nie sprytny fotomontaż. Że tak właśnie makabrycznie wygląda wojna. Komasa bierze technikę od Spielberga, estetykę od Larsa von Triera i powstanie jako pretekst. I robi z widza miazgę. Komuś się nie podoba?
Takie jest dzisiaj kino. Jest doświadczeniem granicznym, tak budowanym, aby co wrażliwszy widz wychodził z sali ze zrytą maksymalnie głową i przeczołgany przez obraz, ale porwany wizją reżysera. Ale nie obojętny. To drugie oznaczałoby śmierć Komasy jako reżysera. A przecież jest dopiero na początku swojej drogi. Świetnie więc grają budowane za dużą kasę dekoracje zamienione w gruz i morze kamieni, które kilka tygodni wcześniej były miastem. A przez to przechodzą jeszcze do niedawna beztroscy kandydaci na powstańców, z każdą minutą filmu coraz bardziej zagubieni.
Nie tyle w przestrzeni, co bardziej w idei. Walczą do końca, tylko że to nie ich śmierć wyznacza koniec. To ma być najpierw zwycięstwo nad Niemcami, a potem nadejście Sowietów ("Niech już przyjdą" - jak mówi jedna z warszawianek zamknięta w piwnicy i zmęczona wojowaniem młodych bohaterów). Właśnie - śmierć. To ona jest tutaj głównym narzędziem. Pod różnymi postaciami dopada praktycznie wszystkich bohaterów. Ale, o ile we wcześniejszych obrazach o powstaniu warszawskim autorzy starali się, by coś wyjaśniała, czemuś służyła, była składana w ofierze ("Kanał" Andrzeja Wajdy czy "Kolumbowie rocznik 20" Janusza Morgrnsterna), to w "Mieście 44" jest tylko potrzebna do eskalacji emocji.
A przez to do totalnej bezradności przytłoczonego każdym, coraz bardziej krwawym epizodem, widza. Bezradność Stefana (Józef Pawłowski), którego dopadły wydarzenie ekstremalne koresponduje z oddaniem Biedronki (Zofia Wichłacz). To najlepsza kreacja w filmie, która wychodzi jakby mimochodem, narracja przede wszystkim skupiona jest na Stefanie. Dobra gra, osadzenie w roli i siła naturalnej dziewczęcości (okrutnie zresztą wykorzystana, jak zasugerowane jest w końcowej części filmu) czynią ją odkryciem na miarę nagrody dla najlepszej aktorki na 39. Festiwalu Filmów w Gdyni. Oklepana to prawda, że polskie kino jest silne, gdy mówi własnym językiem. Gdy przybiera szaty zagranicznych mistrzów blisko mu do parodii.
Komasie udało się tego uniknąć. I to jest sukces. Ale film zostanie zapamiętany przede wszystkim za niespotykaną do tej pory w Polsce umiejętność pokazania wojny nowoczesnymi środkami. Komputer, o paradoksie, sprawia, że tu wszystko jest bliższe życia. Rzuca na kolana, ale nie pokazuje jednak jak wstać.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?