Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wniebowzięta, czyli 20 lat na koszalińskim lotnisku

Piotr Polechoński [email protected]
Katarzyna Chorzewska-Zielezińska w porcie lotniczym pod Zegrzem Pomorskim przepracowała dwie dekady: od roku 1971 do roku 1991. W tym czasie jako kierownik zmiany odprawiła niezliczoną ilość pasażerów i samolotów. W szczytowym okresie rocznie przez koszaliński terminal przewinęło się niemal 100 tysięcy ludzi. Dziś po dawnej świetności pozostały tylko nieliczne, zaniedbane ślady. – Kiedyś, na tych pasach dziennie lądowało i startowało kilkanaście samolotów, huk silników słychać było praktycznie na okrągło. Teraz tutaj wróciłam po latach, jest cicho i słyszę własne kroki. Jest dziwne i smutno... – mówi Katarzyna Chorzewska-Zielezińska.
Katarzyna Chorzewska-Zielezińska w porcie lotniczym pod Zegrzem Pomorskim przepracowała dwie dekady: od roku 1971 do roku 1991. W tym czasie jako kierownik zmiany odprawiła niezliczoną ilość pasażerów i samolotów. W szczytowym okresie rocznie przez koszaliński terminal przewinęło się niemal 100 tysięcy ludzi. Dziś po dawnej świetności pozostały tylko nieliczne, zaniedbane ślady. – Kiedyś, na tych pasach dziennie lądowało i startowało kilkanaście samolotów, huk silników słychać było praktycznie na okrągło. Teraz tutaj wróciłam po latach, jest cicho i słyszę własne kroki. Jest dziwne i smutno... – mówi Katarzyna Chorzewska-Zielezińska. Radek Koleśnik
Aktorka, taka co rządziła w telewizji, zagląda do ich pokoju i nieśmiało poprosi o szklankę. Potem wyciąga z kieszeni płaszcza buteleczkę, nalewa sobie wódki i wypija jednym haustem. - A wiesz, złociutka, bo jak tak się boję latać - mówi i puszcza "oczko". - Były dni, że w naszej hali odpraw można było zobaczyć całą aktorską "warszawkę" - uśmiecha się Katarzyna Chorzewska-Zielezińska. Przez dwadzieścia lat pracowała na podkoszalińskim lotnisku pod Zegrzem Pomorskim.

- Ruch tu był taki, że czasem nie było kiedy usiąść - wspomina. Dziś trzeba się dobrze naszukać, aby znaleźć jakikolwiek ślad po Porcie Lotniczym Koszalin - mówi Katarzyna Chorzew­ska-Zielezińska.

Na młodej dziewczynie robiły wrażenie. Samoloty. Oczywiście wszystkie "made in ZSRR". Pierwsze jakie pamięta to IŁ-y 14. Niewielkie, śmigłowe samoloty pasażerskie, który po niebie latały już od 20 lat (swoją premierą miały w 1950 roku). Nie imponowały liczbą miejsc - na pokład mogły zabrać tylko 32 pasażerów. - Ale były zgrab­ne i piloci sobie je chwalili, że bardzo bezpieczne były - mówi koszalinianka. Niedługo stare IŁ-y "czternastki" przestały przylatywać, zastąpiły je słynne, turbośmigłowe AN-24. - Z tego co słyszałam, można je dziś spotkać jeszcze w wielu afrykańskich krajach. Gdy się pojawiły w Koszalinie wydawały nam się takie bardzo nowoczesne w porównaniu ze swoimi poprzednikami, no i zabierały aż 50 pasażerów! - mówi z uśmiechem pani Katarzyna.

No i król polskiego nieba: TU-134. To już była inna liga. Pierwszy turboodrzutowy samolot, krótkiego i średniego zasięgu, który zdominował krajowe połączenia "LOT"-u. - Piloci bardzo lubili nimi latać. Chwalili standard, bo był zbliżony do tego, czym latali ich zachodni koledzy. To była piękna, smukła maszyna. Wspaniale się prezentowała, gdy ponad drzewami schodziła do lądowania lub startowała. No i zabierała już przyzwoitą liczbę 96 pasażerów. Ale miała jedną wadę. Samolot ten znany był z dosyć hałaśliwych silników, szczególnie podczas startu. I czasem po kilku takich startach i lądowaniach głowa pękała, a w uszach dzwoniło, że aż miło. Szybko poznała wszystkie załogi LOT-u. Bywało, że piloci czasem mieli tylko kilka godzin przerwy. Jak było lato wyciągali leżaki i opalali się przed wieżą kontrolną. Kiedy indziej odlot był przewidziany następnego dnia, wtedy jechali do Koszalina, w którym nocowali.

- Był czas, aby się z nimi zżyć. To byli wspaniali ludzie, świetni piloci. Przy tym otwarci, przyjaźni, weseli - wymienia z uśmiechem pani Katarzyna. Szczególnie dobrze pamięta Tadeusza Łochockiego, który na koszalińskie lotnisko przylatywał bardzo często. - "Cześć, Kaśka! Co tam słychać? Zapomniałem, jakie tu macie lasy. Idziemy na grzyby?! - krzyczał, gdy tylko ją zobaczył. I były dni, że poszli. Potem, pewnie jak cała załoga, przez 26 sekund spadania wiedział, że są to ostatnie sekundy jego życia. Był 14 marca 1980 roku, godzina 11.15. Lecący z Nowego Jorku samolot Polskich Linii Lotniczych LOT Ił-62 "Mikołaj Kopernik" rozbija się w trakcie podchodzenia do lądowania. Ginie 77 pasażerów i 10 członków załogi. W tym Anna Jantar i amatorska reprezentacja USA w boksie. - Gdy dotarła do nas wieść o katastrofie najpierw zapadła cisza. Potem wszyscy długo płakaliśmy. Znaliśmy całą załogę, a ja najlepiej właśnie Tadzia Łochockiego. Bardzo lubił to nasze lotnisko. Chyba nawet po tym locie z Nowego Jorku miał zaplanowany lot do nas... - mówi w zamyśleniu.

Zaczęła pracować w 1971 roku. Sześć lat po tym, gdy wojskowe lotnisko pod Zegrzem Pomorskim wzbogaciło się o cywilny port lotniczy. Trochę bała się tych codziennych dojazdów. Każdego dnia zawoził ich i odwoził lotniskowy autokar, ale to jednak 18 kilometrów od Koszalina. No i w pierwszych latach, gdy krajowa "jedenastka" nie była jeszcze oddana do użytku, to jechało się inaczej, powiatowymi drogami przez Świeszyno.

- Ale szybko się przyzwyczaiłam. Latem to było nawet miłe, jechać tak przez las w fajnym towarzystwie. Większego problemu nie było też zimą, bo trasa na lotnisko była w najwyższym stopniu uprzywilejowana i musiała być ciągle przejezdna. Odśnieżano ją nieustannie - wspomina pani Katarzyna.

To był nieduży, ale w pełni profesjonalny port lotniczy, gdzie pracowało kilkadziesiąt osób. Była hala odpraw z estetyczną poczekalnią, wieżą kontrolną, budynkiem zarządu lotniska, całodobową jednostką straży pożarnej. Byli też najwyższej klasy mechanicy i baza paliwowa. Nie mogło też zabraknąć całodobowego komisariatu. Milicjantów co jakiś czas szkolił sam Jerzy Dziewulski, późniejszy parlamentarzysta SLD, a wtedy znany na całą Polskę dowódca jednostki antyterrorystycznej na lotnisku Okęcie w Warszawie.

- Była to druga połowa lata 80, czas wielkiej popularności serialu "O7 zgłoś się". Dziewulski wystąpił wtedy w trzech, czy czterech odcinkach. No i wpadał do nas często, aby podszkolić naszych szeryfów. I nie było zmiłuj. Musieli mocno pobiegać, pokonać ileś tam przeszkód, brał ich na strzelnicę. Ostry był. A przy tym bardzo bezpośredni i sympatyczny. Woda sodowa do głowy mu nie uderzyła po tych filmowych przygodach. Sam śmiał z tego swojego "gwiazdorstwa" - opowiada koszalinianka.

Sama szybko objęła bardzo odpowiedzialne stanowisko i zaczęła pracować jako kierownik zmiany. Ta liczyła 16 godzin. - No i to był, mówiąc wprost, niezły zapieprz. Tempo pracy było szalone, a odpowiedzialność jeszcze większa. Przy tym tam nie było ani krztyny miejsca na jakieś niedopatrzenie, czy bałagan. Wszystko musiało się toczyć według rygorystycznych procedur - wspomina. To ona była ostatnią osobą z cywilnej obsługi, która dawała zielone światło na odlot samolotu. Wcześniej trzeba było wszystko dokładnie sprawdzić i rozplanować. Odprawa pasażerów, ich ilość, rozmieszczenie bagaży, seria formularzy do wypełnienia - przy kilkunastu samolotach, a tyle czasem lądowało i startowało w trak­cie jednej zmiany, szczupły zespół pani Katarzyny uwijał się jak w ukropie. - Miałam jednak szczęście do współ­pracowników. Mój zespół był fantastyczny - mówi.

Raz doszło do awantury z pewnym pułkownikiem. - Z naszego lotniska startowały specjalne samoloty z żołnierzami, którzy lecieli na zagraniczne misje wojskowe. Wtedy też można było zobaczyć dobrze dziś znane wszystkim Polakom TU-154, bo takie samoloty latały z naszymi żołnierzami. No i kiedyś odprawiamy taki samolot, a tu źle są rozmieszczone bagaże, jest ich za dużo, co dla bezpieczeństwa samolotu było kluczowe, bo jedną z rzeczy, której pilnowaliśmy był właściwy środek ciężkości w samolocie. No więc mówię do pułkownika, że trzeba to zmienić, poukładać jak należy, z czegoś zrezygnować. A on na to opryskliwie, że bym się nie wtrącała, że nie mam nic do gadania, że on tu rządzi. I idzie do pilotów. A ci się tylko śmieją do mnie i mówią "Pułkowniku, nie da rady. Jak Kaśka nie wyrazi zgody, to nigdzie nie lecimy". No i wyszło na moje. Pułkownik grzecznie przeprosił i szybciutko dostosował się do moich zaleceń.

Z Libanu przyleciał też kiedyś do inny samolot z polskimi żołnierzami. Była noc, wcześniej na lotnisko zajechało kilka samochodów z wojskowymi i cywilami ubranymi na czarno. Ci ostatni wysiedli z samochodu dopiero wtedy, gdy żołnierze, którzy wrócili z misji, opuścili port lotniczy. - Wtedy się okazało, że w metalowych trumnach wróciło jeszcze dwóch żołnierzy, a ci ludzie to byli ich najbliżsi. To była bardzo smutna chwila....

Loty do Libanu były wyjątkiem. Lotnisko pod Koszalinem głównie obsługiwało loty krajowe - do Warszawy, Katowic, Krakowa, Rzeszowa, Wrocławia. Rekord w obsłudze pasażerów pobiło w 1979 roku, gdy z lotniska skorzystało 85 tysięcy osób. Potem ta liczba systematycznie spadała, aby w latach 1986-1991 utrzymywać się na średnim poziomie około 50-55 tys. pasażerów.

- Ktoś powie, że to dużo nie było. Ale proszę mi wierzyć: w naszej skali, to było naprawdę sporo. Ten terminal żył, cały czas coś się nim działo. Ktoś przylatywał, ktoś odlatywał. A ludzie, których tu spotkaliśmy, którzy wówczas latali... ale to jest już osobna opowieść

Przez dwadzieścia lat człowiek na lotnisku patrzy na ludzi jak przez soczewkę: w dużym zawężeniu, wszystko widzi jaskrawiej. Wystarczy, że zamknie oczy, a twarze pasażerów wracają jakby przed chwilą widziała je na lotnisku. Jacy byli? Podobni do tych, którzy latają teraz. Mogą zmienić się czasy i polityczny ustrój, ale pewne zachowania są zawsze takie same. Jedni się bali lecieć, inni latali już tyle razy, że nie mogli doczekać się kolejnego lotu.

Kto wtedy przylatywał nad morze? To nie były czasy, że ludzie masowo latali sobie na urlopy. To się zdarzało, ale nieczęsto. Najczęściej latali ci, którzy musieli ze względu na pracę. Mieli coś do załatwienia na Środkowym Wybrzeżu, a nie chciało im się - lub nie mieli czasu - aby tłuc się cały dzień kiepskimi drogami. Przedsiębiorstwo dawało wtedy kasę na bilet samolotowy i za godzinę człowiek był już kilkanaście kilometrów od morza. Nie brakowało też partyjnych, czy rządowych VIP-ów. Zdarzali się też "dewizowi" myśliwi, którzy za dolary kupili sobie od władz kilka dni polowania w środkowopomorskich lasach. Ci byli cały szczęśliwi, że przylecieli w terminie, że z powodu na przykład złej pogody lot do Koszalina nie został odwołany, że nie stracili jednego z tych paru dni, które ich przecież niemało kosztowały.

Najbardziej pamiętało się aktorów, piosenkarzy, autorów popularnych programów telewizyjnych, które oglądała cała Polska. Tych z absolutnie pierwszej ligi. Mieli w pobliżu gościnne występy lub spotkania, latem przylatywali odpocząć nad morzem i taki krótki lot, a potem szybki powrót był dla nich prawdziwym wybawieniem. - Doskonale pamię­tam Dorotę Stalińską, Irenę Dziedzic, Jerzego Englerta, Jerzego Połomskiego, Mariana Opanię, Marylę Rodowicz i wielu, wielu innych. Były dni, że w naszej hali odpraw można było zobaczyć całą aktorską "warszawkę - wspomina pani Katarzyna. Kiedyś jedna z bardzo znanych pań, aktorka, taka co rządziła w peerelowskiej telewizji, zagląda do ich pokoju i nieśmiało poprosi o szklankę. Potem wyciąga z kieszeni płaszcza buteleczkę, nalewa sobie wódki i wypija jednym haustem. - A wiesz, złociutka, bo jak tak się boję latać - mówi i puszcza "oczko". - To byli normalni, bezpośredni ludzie, bez gwiaz­dorskiego zacięcia
- wspo­mina koszalinianka.

Zapamiętała też pewnego Szweda. Miał lecieć do Warszawy. Ale w hali odpraw stawił się kompletnie pijany. Oczywiście, w takim stanie nie mógł wejść na pokład samolotu. Znajomi Polacy, którzy go przywieźli zaczęli tłumaczyć, że to ważny człowiek, przedstawiciel jakiegoś dużego, skandynawskiego koncernu, który w stolicy miał przeprowadzić jakieś ważne, gospodarcze rozmowy na wysokim szczeblu. - Drodzy państwo, zróbcie coś! - zaczęli prosić.
- No to kilku moich kolegów wzięło go pod ręce i szybko z nim do łazienki, pod prysznic. I gdzieś tak po godzinie wyszedł już o własnych siłach, przebrany w nowy garnitur, uśmiechnięty. No i zdążył na te swoje negocjacje.

Koszalińskie lotnisko było szczęśliwie, przez cały czas jego funkcjonowania nie zdarzyło się tutaj nic groź­nego. Żaden z lądujących i startujących samolotów nie miał niebezpiecznej przygody, żadnych poważniejszych kłopotów. Nikt nie próbował porwać samolotu, choć w PRL-u takie rzeczy się zdarzały, gdy ktoś zdesperowany chciał uciec na Zachód.

Mogła latać po całym kraju, bo jako pracownikowi LOT-u przysługiwały jej tanie bilety. I latała. Chciała się wybrać do Warszawy na zakupy, spędzić czas w kinie i jeszcze tego samego dnia wrócić do Koszalina? Żaden kłopot. Lot do stolicy trwał około godziny. Dowiedziała się, że jakieś wystrzałowe płaszcze pojawiły się we Wrocławiu to tylko czekała na wolny dzień, odpowiednie połączenie i po kilkudziesięciu minutach taki płaszcz już oglądała. Innym razem ktoś jej powiedział, że gdzieś w Rzeszowie są piękne kafelki, a ona właśnie remontowała łazienkę. Szybki lot, zakup i załadunek, szybki powrót, a potem kafelki na pakę samochodu i do domu.

- I wszystko w jeden dzień. Faktycznie, nalatałam się w swoim życiu dużo. Bywało, że zapomniałam jak wyglądają pociągi. To był chyba najprzyjemniejszy przywilej wynikający z tego, że pracowałam tu, gdzie pracowałam. Chwilami czułam się jak Maklakiewicz i Himilsbach, którzy w filmie "Wniebowzięci" latali po całym kraju. Latałam tak samo jak oni - uśmiecha się pani Katarzyna.

Czasem za darmo mogli polatać sobie mieszkańcy Koszalina i okolic. Co jakiś czas, w niedzielę, "LOT" zapraszał wszystkich chętnych na tak zwane loty propagandowe. I ci, co się zdecydowali, po przejściu normalnej odprawy, wsiadali na pokład jednego z samolotów i przez kwadrans oglądali Koszalin i morze z góry. Takie loty cieszyły się wielkim zainteresowaniem, skorzystało z nich tysiące chętnych, bardzo często przychodziły całe rodziny z dziećmi. - Oczywiście dla nas to był intensywny dzień pracy, ale jak się spojrzało na te roześmiane oczy maluchów to też człowiek sam się szeroko uśmiechał. Dla nich taki lot to było coś! Często ich rodzice wychodzili cali bladzi i zarzekali się, że nigdy więcej do samolotu nie wsiądą. A dzieciaki krzyczały "Mamo! Lecimy jeszcze raz?!". To były piękne dni.

Lotnisko cywilne zostało ostatecznie zamknięte w 1991 roku. Pojechaliśmy tam 23 lata później. Na miejscu ktoś, kto nie był tu za czasów, gdy port lotniczy pracował pełną parą, nie będzie sobie w stanie wyobrazić, że tak właśnie się tutaj działo. Jedyne co pozostało z tamtego czasu to opuszczona i zamknięta na głucho wieża kontrolna, znajdujący się na skraju zawalenia budynek, w którym mieścił się cywilny zarząd lotniska. Po samym terminalu nie został żaden ślad. Poczucia pustki i smutku dopełniają kilkukilometrowe pasy, na których dziś z rzadka lądują awionetki z pobliskiego aeroklubu.

- Ale to wszystko wygląda......tyle lat tu nie byłam....- wzdycha pani Katarzyna, rozglądając się dookoła. - A tak tu tętniło życie, tyle się działo....kilkanaście kilometrów od Koszalina czuło się wielki świat.....A teraz....aż się płakać chce.....Szkoda, wielka szkoda - dodaje. Wie, że pojawiły się plany, aby koszaliński port lotniczy reaktywować, ale ona nie wierzy, że to się kiedykolwiek uda. Była na kilku spotkaniach na ten temat, słyszała, co mówiono. Uważa, że to mrzonki. Wybudowanie czegoś w takiej skali, w jakiej wówczas oni pracowali wiąże się z takimi pieniędzmi, z tak gigantycznymi kosztami, że taki projekt jest zwyczajnie niemożliwy. - Nie trzeba było tego wszystkiego niszczyć..

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza