Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Helena Bieszczad - pierwsza dama fotografii w powojennej Ustce

Bogumiła Rzeczkowska
Bogumiła Rzeczkowska
Na robienie zdjęć w porcie trzeba było mieć pozwolenie
Na robienie zdjęć w porcie trzeba było mieć pozwolenie Helena Bieszczad
W witrynach portrety pięknych dziewcząt. Marynarze. Nowożeńcy. Pochody pierwszomajowe. Boże Ciało. Przed słońcem chroniły je zewnętrzne żaluzje. Brzdęk dzwoneczka ogłaszał wejście klienta. Z ciemni wychylała się Helena Bieszczad. Sadzała klienta przy stoliczku z koronkową serwetą, kazała się nie ruszać i chowała się w czarnym suknie na głowie za magicznym pudełkiem ze szklaną kliszą.

W poniemieckim mieszkaniu było trochę bibelotów po dawnych właścicielach. Wieszaki na ubrania, popielniczka, trochę naczyń stołowych z nazwiskiem Wollny. Jednak nie od razu Bieszczadowie mogli rozpocząć swoją życiową przygodę z fotografią nad morzem, bo w maju 1945 roku szyby były powybijane, sprzęt rozkradziony, a w pomieszczeniach... publiczny szalet. W mieście zatargi żołnierzy radzieckich z osiedleńcami i czas wielkiego szabru. Ale Rosjanie z fotografem nie zadzierali.

Potajemne kadry

Zajrzyjmy jednak na chwilę na drugi koniec Polski, tej dawnej, przedwojennej. Helena Bieszczad, z domu Kowalczyk, urodziła się w 1912 roku w Nowym Sączu. Już w wieku 16 lat została całkowitą sierotą. Wtedy pojechała do Jasienia do dalszej rodziny.

- Tam stawiała pierwsze kroki w fotografii, pobierając naukę w zakładzie fotograficznym u Marii Srokowej w Brzesku. Docierała tam codziennie, pokonując na piechotę sześć kilometrów w obie strony - wspomina Marek Bieszczad, syn Heleny i Stefana - pierwszych powojennych usteckich fotografów, emerytowany nauczyciel geografii w I LO w Nowym Sączu, a później fotograf i kamerzysta w ośrodku kultury.

Na początku lat 30. XX wieku Helena wróciła do rodzinnego Nowego Sącza, gdzie praktykowała u różnych fotografów - Furmanka, Bilewicza, Janiny, aż do roku 1945. W tym czasie - w 1936 roku - wyszła za mąż za Stefana Bieszczada.

- W chwili wybuchu II wojny światowej rodzice z wieloma innymi ludźmi uciekali na wschód przez Lwów aż do Stanisławowa. Kiedy wszyscy zorientowali się, że od wschodu na Polskę nacierają Rosjanie, razem z innymi wybrali mniejsze zło i powrócili do Sącza - opowiada Marek Bieszczad. - W czasie wojny jako młodsza dziewczyna była często wysyłana przez właścicieli zakładów fotograficznych do wykonywania zdjęć zlecanych przez okupantów niemieckich. Dokumentowała dla nich imprezy okazjonalne, ale także prześladowania Żydów czy Polaków. W tajemnicy robiła dodatkowe odbitki, które ukryła w miejscu zamieszkania w domu przy ulicy Śniadeckich. Do tej pory tych zdjęć nie udało mi się znaleźć, ponieważ ten dom zamieszkują inne rodziny.

Na Wybrzeżu

Wojna się kończyła. Bieszczadowie za namową swojego znajomego, który pływał na statkach, przyjechali z Nowego Sącza do Gdyni.

- Było to na przełomie kwietnia i maja 1945 roku, gdy jeszcze Niemcy bronili się na Helu czy Oksywiu. W Gdyni przy ulicy Świętojańskiej rodzice zajęli wolne mieszkanie z zakładem fotograficznym. Jednak nie było w nim żadnego sprzętu, dlatego po kilku dniach za namową innych pojechali dalej na zachód - mówi Marek Bieszczad.

I tak trafili do Ustki, wtedy jeszcze Stolpmünde. Rosjanie stacjonowali tu już od 9 marca. Przy ulicy Haupt, czyli Głównej, a dzisiejszej Marynarki Polskiej, małżeństwo wprowadziło się do mieszkania z zakładem fotograficznym. Mimo że Ustka nie poniosła prawie żadnych wojennych strat, zdemolowane, zaśmiecone papierami, zabrudzone odchodami i ogołocone z mebli pomieszczenia wymagały wiele pracy, by doprowadzić je do porządku.

- W całym domu były powybijane wszystkie szyby, bo Rosjanie w poszukiwaniu pieniędzy wysadzili szafę pancerną w banku naprzeciw - opowiada syn fotografów. - W wyniku wybuchu wyleciał w powietrze narożnik banku, a szafa tylko się wywróciła. Później otwarto ją przy pomocy palników acetylenowych, ale znaleziono tylko niemieckie dokumenty, które już nie przedstawiały żadnej wartości. Po wysprzątaniu mieszkania i wstawieniu szyb rodzice zaczęli znosić z różnych mieszkań meble, za które musieli później zapłacić cenę ustaloną przez specjalną komisję. Rodzice, jak opowiadali, byli chyba pierwszym polskim małżeństwem w Ustce, z numerem meldunkowym 15.

Ulicą Marynarki Polskiej, wybrukowaną czarną kostką bazaltową, oddzieloną od krawężnika na szerokość metra kocimi łbami, codziennie rano - od portu po skrzyżowanie przy mleczarni były gnane krowy na pastwisko nad Słupią po drugiej stronie wiaduktu kolejowego. Po południu same wracały do swoich domów, pozostawiając wiele śladów na jezdni. Takie były widoki w reprezentacyjnej części miasta, gdzie ulokowało się małżeństwo.

Bieszczadowie jako pierwsi ustczanie włączyli się w życie tworzącego się polskiego miasteczka. Helena prowadziła darmową stołówkę dla osiedleńców, która mieściła się w obecnym Dom Kultury przy ulicy Czerwonych Kosynierów. Gotowały w niej Niemki, które jeszcze nie opuściły Ustki, a żywność pochodziła z koszar niemieckich. Ciesząca się powszechnym szacunkiem pani fotograf udzielała się również społecznie w komisji kontrolującej działalność sklepów. Sprawdzała wpisy w „Książce życzeń i zażaleń”, ale i pomagała handlowcom.

Życie na Ziemiach Zachodnich nie należało do łatwych. Obowiązywał zakaz wywozu poniemieckiego mienia, zwłaszcza mebli, sprzętów czy maszyn. Jednak byli tacy, którzy skutecznie go omijali. Od szabrowników, którzy często podszywali się pod władze, aż się roiło.

- Mój tata, jako mechanik, dowiadywał się od Niemców, gdzie znajdują się jakieś motocykle czy samochody, które często były niesprawne i pochowane w okolicy Ustki po stodołach. Ściągał je na podwórko i naprawiał w prowizorycznej komórce. Z kilku motocykli montował jeden. Zgromadził ich kilkanaście i dwa samochody. Za jakiś czas przyjechali „panowie”, pokazali „jakieś legitymacje” i wszystko zabrali - wspomina Marek Bieszczad.

„Prijedu” z medalami

Tymczasem do fotografa klienci ustawiali się już w kolejce. Jednak zanim Bieszczadowie uruchomili firmę, musieli zdobyć aparat zakładowy, statywy, oświetlenie i przede wszystkim materiały fotograficzne - szklane klisze, papier, chemikalia.

- Pierwszymi klientami byli radzieccy żołnierze, którzy robili sobie zdjęcia w mundurach na stojąco albo przy stoliku, na którym stało pół litra wódki i bochenek chleba z kartką napisaną po rosyjsku „Prijedu”, co oznaczało powrót do rodziny. Żołnierze radzieccy pozowali do zdjęć, wypinając piersi obwieszone zdobytymi na wojnie medalami - przytacza Marek Bieszczad opowieści zasłyszane od rodziców i pokazuje zdjęcia. - Bywały też fotografie z koniem. Przyprowadził go Rosjanin, który koniecznie chciał sfotografować się z tym zwierzęciem, pewnie na dowód swojej zamożności w Polsce, a później je pozostawił. Podobne historie dotyczyły fotografii z gęsią czy rowerem.

W zakładzie było bardzo dużo pracy związanej nie tylko z okolicznościowymi wydarzeniami. Ludzie potrzebowali fotografii do zgubionych często w zawierusze wojennej dokumentów. Jednak Helena Bieszczad pracowała nie tylko w studio. Biegała z aparatem po mieście, dokumentowała pierwsze wydarzenia w powojennej Ustce, jak choćby uroczystości w porcie i defiladę z orkiestrą na zakończenie wojny. Czasami wykonywała w terenie szczególne zamówienia.

- Jednym z pierwszych zdjęć, które mama zrobiła na zlecenie milicji, była fotografia zastrzelonego w okolicach Zimowisk Polaka Eugeniusza Głowinkowskiego. Już po zakończeniu wojny szedł na piechotę z Ustki do Słupska - opowiada Marek Bieszczad. - Nie było wiadomo, kto go zabił.

Grobem Głowinkowskiego Bieszczadowie zajmowali się przez lata. Później opiekę nad nim przejęli harcerze.

- W 2018 roku w ewidencji cmentarnej figurował jeszcze jego grób, ale na jego miejscu zastałem tylko ławeczkę - mówi syn fotografów, który często odwiedza miasto dzieciństwa.

Na plażę tylko z pozwoleniem

Mimo wielu klientów, zaraz po wojnie zawód fotografa nie był lekkim kawałkiem chleba. Zresztą w strefie nadgranicznej ani profesjonaliści, ani zwyczajni amatorzy nie mieli łatwego życia. Żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza skrupulatnie sprawdzali zezwolenia na posiadanie aparatów czy na robienie zdjęć. Warunkiem prowadzenia zakładu fotograficznego było posiadanie zezwolenia na osiedlenie się w pasie nadgranicznym. Bez niego przebywanie i praca, a tym samym świadczenie usług fotograficznych dla ludności, na które było ogromne zapotrzebowanie, nie były możliwe. Przepisy te zmieniały się w ciągu kilku następnych lat, ale z pewnością nie na łagodniejsze. Na przykład na fotografowanie portu trzeba było mieć dodatkową zgodę.

Jak wspomina Marek Bieszczad, przytaczając opowieści rodziców, wopiści wielokrotnie przyprowadzali pod karabinem do zakładu jakiegoś nieszczęsnego turystę z aparatem, aby wywołać film - chcieli sprawdzić, czy nie zrobił zakazanych zdjęć. Mało tego! Zdarzyło się, że jeden z żołnierzy kazał wyciągnąć film w jego obecności przy świetle dziennym.

- W początkowych latach nikomu nie wolno było robić zdjęć w porcie - statkom, także mostom, wiaduktom i innym obiektom uznanym za militarne. Dlatego żołnierze WOP przyprowadzali do zakładu osobę z aparatem, aby wywołać negatyw i sprawdzić, co zostało na nich zrobione. Wczasowicze nie mieli pojęcia o takim zakazie - mówi Marek Bieszczad. - Bywało też tak, że osoby przyjezdne były już na dworcu kolejowym przepytywane przez milicję o cel przyjazdu do Ustki, a za takie na przykład odpowiedzi, że „przyjechałem, aby se d... w morzu wymoczyć” byli zamykani i przetrzymywani na posterunku MO nawet przez kilka dni. To przytrafiło się koledze taty.

Oprócz restrykcyjnych przepisów istniała również konkurencja. W Ustce w 1948 roku wydarzyła się taka historia: działały tu wtedy już trzy zakłady fotograficzne - Heleny Bieszczad, Stanisława Prokopiuka i Jadwigi Urbańskiej. Tylko te osoby miały prawo robienia zdjęć na plaży, którą miasto wydzierżawiło im na działalność fotograficzną. Jednak do Miejskiej Rady Narodowej złożył podanie również Bolesław Zaremba. Fotograf ten był sublokatorem Karola Wawrzyniaka, a zakład miał w lokalu Stronnictwa Ludowego. Nie był więc na swoim. Tymczasem umowa trojga fotografów z miastem (na podstawie prawomocnej uchwały rady) została już zawarta, a jej zerwanie naraziłoby Zarząd Miejski na koszty. Do negocjacji wezwano więc Józefa Deleglewicza, prezesa Związku Rzemieślników. Ostatecznie spór rozwiązano polubownie. Ustalono, że Bolesław Zaremba jako posiadacz karty rejestracyjnej i stały mieszkaniec miasta ma prawo prowadzić zakład fotograficzny i robić zdjęcia, ale poza terenem plaży miejskiej, na co sam się zgodził. To ogłoszono wszystkim wezwanym na posiedzenie fotografom.

Chociaż Helena Bieszczad miała pozwolenie wykonywania zdjęć na plaży, to jednak nie korzystała z niego w swojej działalności. Plaża pojawia się głównie na fotografiach z rodziną i znajomymi. Wprawne oko fotografki dostrzegało nie tylko ludzi. Prawie na każdym zdjęciu widać ciekawe obiekty czy instalacje, które pamiętają tylko najstarsi ustczanie. To słynna restauracja Na Palach z łazienkami, betonowe umocnienia wydm, wrak statku w morzu, wieża strażnicza, stary Kapitanat Portu w Ustce, nabrzeże przed remontem, a w mieście - lubiana przez wszystkich fontanna Jaś i Małgosia.

Helena Bieszczad uwieczniała na fotografiach swoich przyjaciół, ważne wydarzenia, uroczystości państwowe i kościelne, życie portu węglowego i rybackiego, miasteczka, drużyny sportowe, zwykłych mieszkańców, przechodniów spotkanych na ulicach.

Starsze panie z retuszem, ale bez przesady!

W zakładzie powstawały zdjęcia do dowodu osobistego, legitymacji, wizytowe 6x9 cm, na przykład do dyplomu, ślubne, komunijne, rodzinne, tzw. pocztówkowe 9x15 cm i portretowe do 30x40 cm.

- Zdarzało się, że nawet około północy ktoś pukał do okna po odbiór zdjęć, zwłaszcza marynarze, którzy nie mogli wcześniej ich odebrać. Niektóre zdjęcia za zgodą osób sfotografowanych mama wystawiała w dwóch narożnych wystawach i gablocie przy wejściu do zakładu. Na życzenie dyrekcji Stoczni Ustka utrwalała wodowanie kutrów czy łodzi ratunkowych. Pamiętam, że czasami robiła też na zamówienie zdjęcia osób zmarłych - w trumnie lub na pogrzebach. Ponieważ mama prowadziła zakład fotograficzny prawie do końca 1987 roku, przez ponad 40 lat poznała wielu ustczan. Fotografowała śluby, potem chrzciny, pierwsze komunie, znowu śluby, chrzciny itd. Znała kilka pokoleń wielu rodzin. Do zdjęć ślubnych mieliśmy specjalne podkręcane krzesło dla pana młodego, który na zdjęciu musiał być wyższy od żony. Siadał na nim także ojciec chrzestny. Zasada była taka, że główka dziewczynki musiała być ułożona po stronie matki chrzestnej, a chłopca - na tle chrzestnego. W ten sposób było wiadomo, jaka jest płeć dziecka.

Marek Bieszczad urodził się w 1948 roku. Już jako młody chłopak pomagał w zakładzie. Pracowała więc cała rodzina. W Ustce nie było sklepu z materiałami fotograficznymi. Wywoływacze, utrwalacze, klisze, a później błony cięte do zdjęć zakładowych, papiery fotograficzne czy filmy małoobrazkowe trudno było zdobyć. W latach 50. i 60. Stefan Bieszczad jeździł po nie motocyklem do Słupska, Koszalina, a czasami nawet do Gdyni.

- Gdy mama była zajęta wywoływaniem zdjęć w ciemni, zwłaszcza w okresie wakacyjnym, z tatą obsługiwaliśmy klientów, płukaliśmy zdjęcia w zimnej wodzie, suszyliśmy je, obcinaliśmy i sortowaliśmy dla klientów. Zbierałem bzy, rumianki i łubiny do wystroju studia, a także retuszowałem, żeby paniom nie było widać sińców pod oczami - śmieje się Marek Bieszczad. - Siadałam z ołówkiem do retuszu nad kliszą i brałem się do dzieła. Później mama, patrząc na zdjęcie starszej pani, wykrzykiwała: „Ale ją wyretuszowałeś! Wygląda jak osiemnastka! Ani jednej zmarszczki. No, aż tak bardzo to nie trzeba!”

Najwięcej szklanych klisz „marnowało się” na dzieciach.

- Wierciły się bardzo. Czasami było im zimno, bo w tamtych latach panowała moda na robienie golasów. Miały pod pupą ciepłą skórę, ale i tak trudno im było wysiedzieć bez ruchu. Z zepsutych klisz zdrapywaliśmy emulsję światłoczułą i wykorzystywaliśmy szybki w ramkach do zdjęć - wspomina syn fotografów.

Czas pożegnań

- Mama miała wielu przyjaciół i znajomych. Myślę, że była uczynna i lubiana, bo odwiedzało ją, przychodziło do niej na kawę wiele osób, chyba nie tylko dlatego, że mieszkaliśmy w samym centrum miasta - żartuje Marek Bieszczad. - Jednak w pewnym czasie mama poczuła się pokrzywdzona przez urzędników, którzy odebrali nam jeden pokój. Zrobiło się ciasno, bo prowadzenie samego zakładu wymagało kilku pomieszczeń.

Helena Bieszczad pracowała prawie do końca życia.

- Ja wyjechałem z Ustki w 1966 na studia, a w 1971 roku do Nowego Sącza, gdzie znalazłem pracę - opowiada Marek Bieszczad. - Rodzice zostali w Ustce, choć myśleli o powrocie do Nowego Sącza. Po śmierci taty w 1982 roku mama ograniczała swoją działalność. Dopiero pod koniec życia, jesienią 1987 roku, gdy była już nieuleczalnie chora, pożegnała się z przyjaciółmi i zamieszkała u mnie w swoich rodzinnych stronach.

Helena Bieszczad zmarła 22 marca 1988 roku. Po jej śmierci syn zlikwidował Zakład Foto-Bieszczad. Zachował jednak zbieraną przez 40 lat dokumentację fotograficzną. Głównie czarno-białe negatywy.

- Wtedy w Ustce nie było zainteresowania dokumentacją fotograficzną zebraną przez 40 lat, a ciężkich szklanych negatywów - klisz i błon ciętych plastikowych - nie było gdzie przechowywać - mówi z żalem Marek Bieszczad, który część zachowanych zbiorów przekazał historykowi Marcinowi Barnowskiemu, a teraz część życiowego dorobku pierwszej damy fotografii powojennej Ustki ofiarował nam.

Dzięki tym fotografiom we wspomnieniach wracają ludzie, wydarzenia, dobre i złe czasy miasteczka sprzed wielu lat.

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Helena Bieszczad - pierwsza dama fotografii w powojennej Ustce - Głos Szczeciński

Wróć na gp24.pl Głos Pomorza