Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak pan Leszek został królem sms-ów

Zbigniew Marecki [email protected]
O kupnie nowej komórki pan Leszek na razie nie myśli. Zaczął grać w Dużego Lotka. Wierzy, że kiedyś coś wygra. Na razie trafił trójkę.
O kupnie nowej komórki pan Leszek na razie nie myśli. Zaczął grać w Dużego Lotka. Wierzy, że kiedyś coś wygra. Na razie trafił trójkę.
- Nie będę się wieszał - mówi Leszek Wójcik. Były kierowca stracił pracę, gdy jego przełożeni odkryli, że wydał ponad 94 tysiące złotych.

Zrobił to poprzez wysyłanie wiadomości ze służbowego telefonu.

Pan Leszek ma 52 lata. Razem z żoną, dziećmi i teściową mieszka w części starego, poniemieckiego budynku folwarcznego w Swochowie koło Słupska. Nie sprawia wrażenia człowieka załamanego, choć ma do spłacenia dwie zakładowe pożyczki, stracił pracę i być może będzie musiał przez parę lat oddawać spore pieniądze Miejskiemu Zakładowi Komunikacji. W tej firmie był kierowcą i korzystał ze służbowego telefonu.

- Wokół tej afery narosło już tyle różnych opowieści, że wreszcie trzeba wszystko wyjaśnić, tym bardziej że szefowie MZK też nie są bez winy - przekonuje.
Dobry pracownik

W słupskiej spółce pracował prawie 20 lat, od 20 stycznia 1988 roku. Zaczynał jako monter ogumienia. Po paru latach awansował na mechanika, a przeszło 10 lat pracował jako kierowca autobusu.
- Byłem bardzo dobrym pracownikiem. W nagrodę wysłano mnie nawet do Szwecji, gdzie uczyłem się montażu opon bezdętkowych. Jako kierowca także pracowałem bardzo dużo. Gdy brakowało ludzi, dla zarobku chętnie brałem nadgodziny -
opowiada.
Już dokładnie nie pamięta, kiedy dostał służbową komórkę. Pamięta natomiast, że od początku kierowcy mogli z nich korzystać nie tylko do celów służbowych. - Firma pokrywała 15 złotych opłaty, a pozostałe pieniądze potrącano z wypłaty. To w sumie były groszowe odpisy - ocenia.

Trafił na żyłę złota

Pierwszy raz poważniejszą kwotę wydzwonił w październiku ubiegłego roku. Właściwie przez przypadek. - Córka zobaczyła w telewizji reklamę loterii "Pusty sms" i namówiła mnie, żebym wziął w niej udział - wspomina.

Zaczął wysyłać sms-y. Było ich sporo, bo wydał na nie blisko 1900 złotych. Ale opłaciło się. 7 października wygrał nagrodę dzienną - 10 tysięcy złotych.
- Wszyscy się cieszyli w zakładzie, że ktoś ze Słupska wygrał taką nagrodę. Nie miałem żadnych problemów. Zapłaciłem za sms-y, oddałem urzędowi skarbowemu tysiąc złotych i jeszcze zostało mi siedem. Myślałem, że to już koniec zabawy - relacjonuje.

Ale go skusili

Jednak gdy 1 czerwca tego roku otrzymał od organizatora loterii sms-a z informacją, że rozpoczyna kolejną jej edycję, ponownie postanowił spróbować szczęścia.
- W domu nic nie powiedziałem, bo chciałem zrobić żonie niespodziankę z okazji urodzin - opowiada.

Początkowo nic nie zapowiadało katastrofy. Miał wielką ochotę na nagrodę, więc wysłał sporo sms-ów. Każdy po 2,44 złotego razem z podatkiem VAT.
- Nikt w firmie nie protestował, choć na centrali mają podgląd, ile sms-ów wychodzi. Dopiero 25 czerwca zabrano mi komórkę, jak już wysłałem ich za ponad 94 tysiące złotych - mówi Wójcik.

Był zły, bo liczył, że jak dotrwa do końca miesiąca, to być może wygra nagrodę główną - 100 tysięcy złotych. - Wtedy jeszcze nie znałem regulaminu loterii i nie wiedziałem, że w losowaniu nagrody głównej udział bierze pięć osób, które nadesłały najwięcej sms-ów. Gdybym to wiedział, może bym się zastanowił - przyznaje.
Chciał spłacić dług

Kiedy zabrano mu komórkę, zaczął zabiegać o jej odzyskanie. - Prawnik spółki powiedział mi, że dostanę ją, jeśli firma będzie miała gwarancję, że spłacę dług - opowiada. - Najpierw pytał mnie o samochód, ale gdy się dowiedział, że mam starego poloneza, to z niego zrezygnował. Potem zażądał dostarczenia aktu notarialnego domu i wskazania dwóch żyrantów.

Mieszkam w starym, próchniejącym domu. Moja teściowa ma prawo własności do niego w sześciu dwudziestych czwartych. Po naradzie rodzinnej jednak zgodziła się mi pomóc. Znalazłem także dwóch żyrantów, ale mimo to komórkę odzyskałem dopiero 11 lipca. Wtedy już było za późno, aby marzyć o wygranej - dodaje.

Za to wybuchła afera. Nagle w firmie wprowadzono limity rozmów, a prezes podobno zaczął nerwowo reagować na propozycje Wójcika dotyczące spłaty długu wobec firmy.

- Firma mogła mi zabrać miesięcznie z wypłaty tylko 850 złotych. Ja godziłem się na tysiąc, bo musiałem jeszcze spłacić pożyczkę zakładową, którą zaciągnąłem na remont dachu w domu. Później byłem gotowy oddawać całą pensję. W ten sposób w ciągu pięciu lat spłaciłbym cały dług - tłumaczy. - Żona godziła się na takie rozwiązanie, bo gdy nie pracowała, żyliśmy tylko z jednej pensji. Teraz ma pracę, więc znowu żylibyśmy podobnie. Szybko się dogadaliśmy. Wbrew temu, co mówiło wiele osób, ani przez moment nie pomyśleliśmy o rozwodzie.

Dyscyplinarka

January Senko, prezes MZK, nie przystał jednak na układ zaproponowany przez Wójcika. 19 lipca zwolnił go z pracy w trybie dyscyplinarnym za świadome wyrządzanie szkody spółce.

- Usłyszałem, że gdyby mnie nie zwolniono, to nikogo nie można by było zwolnić dyscyplinarnie - mówi Wójcik. Nie ukrywa, że ma żal do prezesa.
- Przecież nie unikałem odpowiedzialności. Chciałem odpracować stratę, a wyszło na to, że teraz spółka chce mnie karać dwa razy, choć przecież nie można na dwa sposoby odpowiadać za jedno przewinienie - przekonuje.

Tymczasem już szuka nowej pracy. Właściwie coś już ma nagrane, ale aby nie zapeszać, o szczegółach nie będzie mówił. O kupnie nowej komórki na razie nie myśli. Może bez niej żyć. Za to zaczął grać w Dużego Lotka. Wierzy, że kiedyś coś wygra. Na razie trafił trójkę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza