Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na zachodzie bez granic

Piotr Jasina Zbigniew Marecki
Pas zaoranej ziemi. Pułapki, zasieki z kolczastego. Tak wyglądała granica jeszcze w 1974 roku. 21 grudnia to będzie zamierzchła historia. Wchodzi układ w Schengen.

Krótko

Krótko

Paszporty (nowe dowody) nadal należy mieć przy sobie w razie wyjazdu za granicę. Inne dokumenty, np. prawo jazdy, legitymacja studencka, nie wystarczą. Paszport czy dowód muszą mieć też dzieci.
Chociaż odpraw, gdy poruszamy się po Unii Europejskiej, nie będzie, granice pozostają. O tym, że znaleźliśmy się już w innym państwie, będą informować tablice.
Straż graniczna nie jest likwidowana. Jej funkcjonariusze mogą nas kontrolować, sprawdzić auto itp., szukając narkotyków czy przemycanych towarów.
Nadal obowiązują limity przy przewozie alkoholu czy papierosów.

W latach 70. pas drogi granicznej był objęty całkowitym zakazem wstępu. Stały tam zasieki z drutu kolczastego i zamaskowane pułapki. Z cienkiego drutu, na wysokości 20-30 cm, spleciona była pajęczyna. Jeśli ktoś w nią wpadł, nie miał szans się wydostać.

- Po naszej stronie byli żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza, po niemieckiej na przejściach było Stazi, a na zielonej granicy Grenzgruppe - wspomina płk Andrzej Wyganowski. Były komendant Pomorskiego Oddziału Straży Granicznej po Szkole Chorążych w Kętrzynie do oddziału WOP w Kołbaskowie trafił w 1974 roku.

Mur z laserów

Na całym lądowym pasie zainstalowany był system podczerwieni. Wiązki laserowe tworzyły nieprzerwaną linię od Świnoujścia do Pargowa, gdzie granicą zaczyna być Odra.

Wystarczyło, że coś lub ktoś przerwał przerwał laserową wiązkę, a strażnik WOP miał sygnał na monitorze.

Wysyłano patrol. Wówczas w pasie granicznym co 10-15 kilometrów była strażnica WOP. Każda obsadzona przez około 60 ludzi ze sprzętem i samochodami.
Codziennie skoro świt patrole sprawdzały, czy na zaoranej ziemi nie ma jakichś śladów. Jeśli były odciśnięte ludzkie stopy, szukano uciekiniera.

Paszport zaufania

- Dawniej paszporty wydawane były na konkretne kraje, np. na tzw. demoludy, czyli kraje demokracji ludowej. Kto jeszcze pamięta, że nasz paszport leżał w szafie urzędu spraw wewnętrznych i przed wyjazdem musieliśmy się po niego zgłosić, zostawiając w depozycie w dowód osobisty - wspomina Tomasz Kling, pułkownik Straży Granicznej, który przez kilkanaście lat pilnował granicy polsko-niemieckiej. - Po powrocie paszport trzeba było natychmiast zwrócić, żeby otrzymać dowód.

A w paszporcie były pieczątki i wpisy z przejść. Niemieccy pogranicznicy słynęli ze skrupulatności: oprócz daty wbijali w paszporcie godzinę przekroczenia granicy. Ci, którzy jechali na Zachód, mieli ledwie osiem godzin na tranzyt przez NRD. Jeżeli się spóźnili, to na granicy byli rozliczani z tego czasu.

Jak na bazarze

W różnych okresach funkcjonariusze szukali w torbach i bagażnikach aut podróżnych różnych rzeczy. Na przykład nielegalnych wydawnictw, i to niekoniecznie walczących z socjalistycznym ustrojem.

- W latach 80. bardzo pilnowaliśmy, aby przez granice nie przenikały pisma pornograficzne - uśmiecha się pułkownik Kling. - Szczególnie przy odprawach statków, bo tam łatwo było ukryć takie rzeczy.

No i rekwirowano towar wożony na handel, czym trudniły się wtedy tysiące ludzi. Był to np. sposób zarobkowania uprawiany nagminnie przez studentów.

Wyjazd musiał się zwrócić. Kremy nivea, biseptol. W drugą stronę zegarki elektroniczne, dezodoranty, kożuchy. Obecnie podobne sceny rozgrywają się na na granicy wschodniej.

- Był też okres, że auta z koszalińską rejestracją "ZK" były kontrolowane szczególnie - dodaje Tomasz Kling. - Tak było, gdy Niemcy kojarzyli nasz region z bandą młotkarzy napadających na ich sklepy jubilerskie.

Schengen pod choinkę

Od 21 grudnia granice wewnętrzne Unii Europejskiej będzie można przekraczać w każdym miejscu bez dokonywania odprawy granicznej. Po prostu przejedziemy z kraju do kraju jak z miasta do miasta. Bez zatrzymywania się. Tak będzie na przejściach drogowych. Inaczej wyglądać będzie przekraczanie granicy na morzu.

- Nie będzie odpraw na promach morskich, które prowadzą regularną żeglugę z Gdańska, Gdyni i Świnoujścia pomiędzy państwami członkowskimi Unii - mówi kmdr por. Grzegorz Goryński, rzecznik prasowy komendanta Morskiego Oddziału Straży Granicznej w Gdańsku.

- Pozostały ruch morski, w tym połączenia promowe z państwami spoza układu Schengen oraz ruch statków handlowych, sportowo-żeglarskich, rybackich i wycieczkowych uznano jako granice zewnętrzne. W tych przypadkach odprawy będą prowadzone, ale w uproszczonej procedurze.

Co to znaczy? Jeżeli straż graniczna uzna, że właściciel jachtu nie stanowi żadnego zagrożenia i pływa w obrębie krajów UE, nie będzie go kontrolowała.

Podróż w czasie

- W czasach PRL trzeba było mieć w domu dwa paszporty. Jeden na kraje kapitalistyczne, a drugi do tzw. demoludów, czyli państw z obozu socjalistycznego - wspomina Zofia Litwin ze Słupska.

- Zdobyć je było trudno, a jeszcze ciężej - wizę. Stało się w długich kolejkach do ambasad. Wiele zależało od dobrej woli urzędników. Ci, którzy podpali ludowej władzy, w zasadzie na wyjazd za granicę szans nie mieli wcale. Na samej granicy celnicy tropili ludzi, którzy jeździli handlować. Pamiętam opowieści o tym, jak niektórzy połykali złote obrączki, aby przewieźć więcej złota z ZSRR niż było wolno.

- Zawsze wyglądałam dosyć poczciwie, więc choć podróżowałam od lat siedemdziesiątych, to wielkich problemów na granicach nie miałam - mówi Elżbieta Wisławska, słupska bibliotekarka, która do tej pory zdążyła odwiedzić 55 krajów. - Zaczęłam od demoludów, więc ominęły mnie kłopoty związane z wyjazdem na Zachód. Mam jednak krewnego, który mieszkał wtedy po zachodniej części Niemiec. Gdy samochodem jechał do rodziny w Polsce, nie mógł się ani na moment zatrzymać w enerdowskiej części Berlina, aby zabrać mieszkającą tam swoją żonę.

Miał dokładnie wyliczony czas, który mógł przeznaczyć na przejazd przez NRD, a małżonkowie spotkać się mogli dopiero w Polsce. A ja z kolei w 1977 roku musiałam razem z mężem wysiadać z bagażami z tureckiego autokaru, aby w wielkim upale iść ponad dwa kilometry i przejść przez granicę bułgarską, bo turecki autokar nie mógł przez nią przejechać.

Natomiast z lat osiemdzisiątych, jadąc do Moskwy "pociągiem przyjaźni", musiałam do śmieci wyrzucać piękne jabłka, które wzięłam na drogę, bo radziecka celniczka nie pozwoliła ich zabrać na teren ZSRR. Największe zaskoczenie jednak razem z mężem przeżyliśmy, gdy już na terenie ZSRR tamtejsi celnicy zaczęli sprawdzać bagaże.

Zdziwili się, gdy powiedzieliśmy im, że nie mamy nic do oclenia. Kazali otworzyć torby i ponad dwie godziny, kartka po kartce, oglądali kilka egzmplarzy tygodnika "Forum". Nie wiem, czego szukali, na szczęście nic podejrzanego nie znaleźli i w końcu dali nam spokój.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza