Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przeżył ukraińskie ludobójtwo

Zbigniew Marecki
Franciszka i Michał Osmańscy w czasie złotych godów.
Franciszka i Michał Osmańscy w czasie złotych godów. Fot. Archiwum domowe
Banda Ukraińskiej Powstańczej Armii w 1943 roku zabiła w Jeziorce Szlacheckiej Franciszkę i Michała Omańskich.
Franciszek Kułakowski w mundurze LWP w 1946 roku.
Franciszek Kułakowski w mundurze LWP w 1946 roku.

Franciszek Kułakowski w mundurze LWP w 1946 roku.

Ich ciała zbrodniarze wrzucili do płonącej stodoły. Po wojnie rodzina odnalazła tylko kilka kostek i złote zęby dziadka.

To wspomnienie wraca w pamięci wnuka zamordowanych coraz częściej. Franciszek Kułakowski ze Słupska stracił 18 bliższych i dalszych członków rodziny. Jeszcze w 1938 roku, gdy dziadkowie Omańscy obchodzili złote gody, nikt się nie spodziewał, że za kilka lat dojdzie do ukraińskiego ludobójstwa, które zniszczy jego dzieciństwo i młodość.

Franciszek Kułakowski urodził się w 1921 roku, w Jezioranach Polskich, składającej się z 40 gospodarstw wsi na Wołyniu, polskiej enklawie w ukraińskim otoczeniu. Był najstarszym synem Julii i Władysława. Miał dwóch braci - Kazimierza i Romualda. - Nasza rodzina żyła tam od wieków - opowiada pan Franciszek. - Ojciec prowadził warsztat mechaniczny. Powodziło mu się dobrze. Chciał ze mnie zrobić mechanika. Posłał mnie do gimnazjum we Włodzimierzu Wołyńskim. To był spory wydatek, bo utrzymanie w bursie było kosztowne.

W 1938 roku Franciszek trafił do Szkoły Techników Marynarki Wojennej w Gdyni. - To było duże osiągnięcie dla chłopaka ze wsi, bo na 140 kandydatów przyjęto tylko ośmiu - relacjonuje.

Tuż przed wybuchem II wojny światowej pan Franciszek razem z pięcioma kolegami przebywał na ćwiczeniach laboratoryjnych w Zakładach Optycznych w Bydgoszczy. - Po niemieckiej napaści nie było mowy o powrocie do domu - mówi. - Zostaliśmy wcieleni jako łącznościowcy do 23. Pułku Piechoty, który przed wojną stacjonował we Włodzimierzu Wołyńskim.

W Bydgoszczy widzieliśmy, jak V kolumna niemiecka próbuje opanować miasto. Potem obsługiwaliśmy placówkę obrony w kierunku na Nakło, 6 kilometrów od Bydgoszczy. Nosiliśmy skrzynki telefoniczne i kabel na plecach. Długo nie walczyliśmy, bo cała kompania się poddała, gdy natarcie Niemców okazało się zbyt silne.

Wtedy po raz pierwszy dostał w twarz od niemieckiego żołnierza. Stracił przytomność. Obudził się w koszarach. Nie dał się jednak zamknąć w oflagu. Uciekł z transportu. Pomógł mu volksdeutsch Szymański, z którego córką się przyjaźnił przed wojną.

Dzięki niemu dostał przepustkę do Generalnej Guberni, do Warszawy, gdzie mieszkała jego stryjenka. Chciał jednak wracać do rodziny. Postanowił się przedostać przez Bug na tereny zajęte przez Sowietów.

Czerwona łuna nad wsią

Niedaleko Brześcia schwytali go Rosjanie. - Na szczęście miałem przy sobie legitymację gimnazjalną. Uwierzyli, że nie jestem uciekinierem - dodaje.

Wkrótce wybuchła wojna niemiecko-sowiecka. Gdy Sowieci się wycofywali, pan Franciszek zatrzymał zdobyczny 10-strzałowy karabin i radiostację polową, którą przekazał Armii Krajowej w Łucku. W tym czasie ukraińscy nacjonaliści, głównie mieszkańcy okolicznych wiosek, ośmieleni przez Niemców, zaczęli mordować Polaków: najpierw indywidualnie, a potem napadali całe wsie. O skali mordów świadczyły czerwone łuny na niebie, które rozświetlały je po nocach.

- Gdy ludzie zorientowali się, co się dzieje, zaczęły powstawać placówki Samoobrony - opowiada pan Franciszek. - Sam też znalazłem się w takiej grupie 19 czerwca 1943 roku w szkole w Maćkowcach. Tego dnia w banderowcy napadli jednak na Jeziorany Szlacheckie. Samoobrona nie zdążyła się zorganizować. Ukraińcy zamordowali wiele osób. W tym moich dziadków Omańskich. Straciłem wtedy 18 osób z mojej rodziny.

Na szczęście jego mama z najmłodszym bratem wcześniej wyjechała do Łucka. Tam była bezpieczna, bo w miastach na Polaków nie napadano. Ojciec schronił się u znajomego Czecha w Jezioranach Szlacheckich. - Tam był świadkiem, jak za dnia Ukraińcy zamordowali 11-osobową rodzinę młynarza. Po trzech miesiącach przedarł się do Łucka - mówi pan Franciszek.

On też postanowił się przedrzeć do Łucka. Szedł pieszo z karabinem i dwoma granatami. Wyruszył nad ranem, gdy banderowcy już spali. Udało się. Wstąpił do Armii Krajowej. Dostał pseudonim "Żuk". Zajmował się organizowaniem lekarstw z Rumunii i Węgier. Później był łącznikiem między Łuckiem, a Przebrażem, osiedlem na Wołyniu, które było jednym z najważniejszych bastionów Samoobrony.

Tam uczestniczył w skutecznej obronie przed ukraińskimi napadami. Kierowali nią żołnierze 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. W sierpniu 1943 roku bronili prawie 100 tysięcy uciekinierów z różnych stron Ukrainy.

- Do tej pory pamiętam, jak spóźniliśmy się, gdy dotarł do nas sygnał, że w jednym z osiedli pozostała polska rodzina Dziarkowskich, jakieś 12 kilometrów od Przebraża - przypomina sobie pan Franciszek. - Na miejscu zastaliśmy ciało zarąbanego na progu gospodarza. W sieni odkryliśmy martwą kobietę z wyprutym płodem, w innych miejscach zmasakrowane ciała 10-letniej dziewczynki i 12-letniego chłopca. To był straszny widok.

Swoje Jeziorany zamienili na Słupsk

W lutym 1944 roku na Ukrainę wkroczyła Armia Czerwona. Wtedy Kułakowski wstąpił do wojska. Został czołgistą. Przeszedł specjalistyczny kurs w Gorki na Wołgą. Później przemierzył szlak bojowy I Armii Wojska Polskiego.

- W wojsku polskim służyłem do 1949 roku. Stopień oficerski otrzymałem w 1944 roku od generała Berlinga, ale cały czas byłem dla przełożonych podejrzany i obcy ideologicznie. Nie awansowałem. Dlatego w końcu wystąpiłem z wojska - tłumaczy.

Wtedy dołączył do rodziny, która w wyniku powojennej, przymusowej repatriacji znalazła się w Słupsku. - Ojciec z mamą zajęli dwa pokoje w kamienicy przy Podgórnej. Mieszkali tam w przeświadczeniu, że szybko wrócą na Wołyń. Dopiero ja im wytłumaczyłem, że już tam nie wrócą - wspomina.

Franciszek Kułakowski najpierw pracował w słupskim Famarolu, w Instytucie Maszyn Rolniczych w Poznaniu, a później 20 lat w Zakładach Doskonalenia Zawodowego w Słupsku. Gdy w 1970 roku pojechał na Ukrainę, nie znalazł śladu po Jezioranach Szlacheckich. To była konsekwencja polityki ukraińskich nacjonalistów, którzy kierowali się zasadą "zamordować, zrabować i spalić". - Naszym obowiązkiem jednak jest, aby pamiętać o tym ludobójstwie, którego byłem świadkiem - podkreśla.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gp24.pl Głos Pomorza